Sprawy mieszkaniowe

 

No to zatrudniłyśmy kucharkę.

W garach bulgocze ryż i dal, po mieszkaniu niosą się zapachy, ona co chwila przychodzi o coś zapytać a ja dzięki temu uczę się życia. Np. przychodzi i mówi: „Łater, batel, oil?“ Po 10 minutach konwersacji, która polega na tym, że ona powtarza te trzy słowa a ja usiłuję domyślić się o co chodzi, okazuje się, że olej słonecznikowy kupuje się tu w takim plastikowym worku, jak u nas mleko i potem trzeba se to przelać samemu do jakiejś butelki.
Więc Maduri gotuje, a ja czekam na pana od internetu, który ma naprawić naszą sieć. Po połączeniu z internetem nasze komputery dostają fioła. Nie widzą urządzeń sieciowych, zawieszają się, zapominają hasła, stwierdzają, że na dysku zabrakło miejsca itp. Z innymi sieciami działają prawidłowo.
W tym momencie jest 12:53. Pan miał być o 11:30. W ostatnim tygodniu nie pasował mu żaden z proponowanych przez nas terminów. Wykonałam już do niego dwa telefony i moja frustracja wciąż wzrasta. Aczkolwiek w Indiach to zupełnie normalne. Mam wrażenie, że jeśli weźmiesz polskiego fachowca, pomnożysz jego spóźnialstwo, niekompetencję i robienie cię w konia razy trzy to otrzymasz indyjskiego fachowca.
Niedziałający internet jest zresztą tylko jedną z niedziałających w naszym mieszkaniu rzeczy. Jeszcze parę dni temu było tego znacznie więcej… A oto historia:
Mieszkanie pod numerem 3 na pierwszym piętrze Vankunth Mansion to lokum, na którego temat babki z fundacji rozpływały się od miesięcy – że jest absolutnie piękne, przestrzenne, nowoczesne, pełne światła, w cudownym miejscu, wspaniale wyposażone, każdy chciałby w takim mieszkać itd. Zamówiły też profesjonalną ekipę sprzątającą, która pucuje je w pocie czoła aby w dniu naszego przyjazdu lśniło czystością.  Zachęcone tymi opisami czekałyśmy grzecznie w naszym starym zagrzybionym mieszkaniu, gdzie strach było wyjąc cokolwiek z walizki, żeby nie zapleśniało, na przesuwający się w nieskończoność termin przeprowadzki, wyobrażając sobie przeszklony penthouse.  W końcu nadszedł wiekopomny dzień i zjechałyśmy do naszych nowych włości.
No cóż… Mieszkanie niebrzydkie – prawda, ale raczej całkiem zwyczajne. Nie była to już niestety stylowa kolonialna chawira, w jakiej urzędowałyśmy wcześniej, ani tym bardziej żaden penthouse. Dwa nieduże pokoje, salon, mała, ale nieźle wyposażona kuchnia. Zastałyśmy tu także dobrze nam znaną starą skórzaną sofę i fotele, które przyjechały z poprzedniego mieszkania, dwa stare łóżka oraz stół i krzesła. Niemniej jednak ściany białe, grzyba ani śladu, okna wychodzące na ulicę a nie na mur, dzięki czemu mamy dzienne światło w mieszkaniu, nowiutkie łazienki i klimatyzatory – a więc zachwyt!
Potem zaczęłyśmy dokonywać różnych ciekawych odkryć.
Pierwszym odkryciem był fakt, że nie było żadnego obiecanego deep cleaningu. Na podłogach – kurz i pył, łóżka – Magdy – zagrzybione, moje – brudne tak, że ściera, którą je wycierałam zrobiła się  kilka razy cała czarna.
Kolejnym odkryciem był zatkany odpływ w łazience Magdy i brudna woda zalewająca całą podłogę. Okrycie numer 3 – niedziałające bojlery do grzania wody. Odkrycie numer 4 – trzy gazowe palniki podłączone w ten sposób, że kurki do odkręcania gazu są od strony ściany zamiast od strony użytkownika. Odkrycie numer 5 – zamiast 3 nowych materacy mamy jeden nowy, jeden stary, pobrudzony i jeden śmierdzący grzybem. Wtedy jeszcze nie dokonałyśmy odkrycia numer 6, czyli bandy wielkich, szybkobiegających kolegów w naszych szafkach kuchennych.
Zabrałyśmy się więc do sprzątania oraz dzwonienia. Niektóre odkrycia ukazywały nam swoje drugie oblicze. Np. zatkany odpływ u Magdy wynikał z tego, że profesjonalna ekipa sprzątająca, po skończonej robocie uznała go za idealne miejsce, do wrzucenia gruzu.
Dzień w dzień zaczęli przychodzić do nas różni panowie naprawiający rzeczy. Ze strony fundacji koordynowała ich Jayashree (czyt. Dżajaszri), babka od spraw mieszkaniowych, której zadanie polegało głównie na tym, żeby na żywo lub przez telefon spektakularnie się na nich wydzierać.
A panowie przychodzili czasem dwa lub trzy razy, bo naprawili jedno, ale zepsuli drugie, albo o czymś zapomnieli… Najbardziej podobał nam się pan od karaluchów. On akurat był super profesjonalny. Ewidentny pasjonat swojej pracy, błyskając zębami w uśmiechu pokazywał nam martwe osobniki, zatrute jego cudownym specyfikiem. Niestety uprzątnięcie zwłok należało do nas. Wcześniej, zanim, pan się z nimi rozprawił, przeżyłyśmy z karaluchami kilka pełnych emocji dni. Nadawałyśmy im imiona (w myśl zasady, że niebezpieczeństwo należy oswoić) i starałyśmy się łapać je do szklanek i wyrzucać przez okno. To znaczy – przyznajmy to szczerze – Magda łapała je do szklanek.  Ja jedynie otwierałam okno i starałam się nie wrzeszczeć. Wcześniej chciałam je zabijać waląc w nie miotłą. Kiedy jednak okazało się, że nasz pierwszy kolega – Romuald – po 5 minutach od walnięcia go trzy razy – zmartwychwstał i miał tylko uszkodzony czułek, który mu zaraz odrósł (!) – stwierdziłam, że nie nadaję się do zabijania karaluchów i od tej pory pomagałam Magdzie wypuszczać je na wolność. Po Romualdzie był jeszcze Ludwik i Henryk, który zapuścił się aż do mojego pokoju a potem było ich jeszcze więcej, więc przestałyśmy nadawać im imiona. A potem przyszedł pan z błyskiem w oku i szerokim uśmiechem.

Napisałam te słowa jakieś dwa tygodnie temu. Internet dalej nie działa i pojawił się grzyb – prawdopodobnie przyszedł z nami z poprzedniego mieszkania. Niemniej jednak karaluchów dalej ani śladu. Życie jest piękne.

2 uwagi do wpisu “Sprawy mieszkaniowe

Dodaj komentarz